poniedziałek, 15 lutego 2010

RENOLD

Ciemność okalała mnie całego. Niczym nieprzerwana nicość, która odbierała wole istnienia. W gruncie rzeczy zapomniałem już, co to znaczy być wolnym, a kolejne dni przynosiły tylko zobojętnienie i...i nic, kompletnie nic. Nie czułem w sobie wiele życia, choć ono zdawało się pulsować we mnie dość znacznie. Nie wiem skąd moje serce brało na to siły.
Nie liczyłem dni. Było to zbyteczne, gdyż i tak wszystkie wydawały się takie same.
I teraz znów trzask drzwi.
Plandeka uniosła się, a w moich oczach zaistniał drobny, wręcz niewinny refleks światła przytłumionej żarówki.
Moja klatka była niewielka, zaledwie mogłem rozprostować nogi. Zdawała się nawet dość przytulna, wyścielona sianem i szmatami. Ja sam, odziany byłem zawsze w to samo. W prawdzie wypuszczano mnie do latryny na załatwienie swoich potrzeb, ale i tak czułem, że najwyraźniej w świecie śmierdzę! Pomimo, iż tak naprawdę nikt nie miałby na to zwrócić uwagi, mnie samemu bardzo to przeszkadzało.
Spojrzałem na jego twarz zza krat mojego legowiska. Krople krwi, niczym łzy spływały po jego policzkach. Nie sądzę, że kiedykolwiek potrafił naprawdę płakać, a będąc szczerym, nigdy nie widziałem go w takim stanie. Zdawał się zupełnie kamienny, wręcz nierealny, jak na człowieka, który tyle w życiu przeszedł. Przez te niezliczone dni poznałem jego historię dość dokładnie. Wydawało się być zupełnie ironicznym położenie jego i mnie samego. Jedno małe poddasze, dwie dusze zagubione gdzieś w swoich małych światach z pogranicza okrucieństwa i błogiej nierealności.
Powiodłem oczami po nim. Przechadzał się powoli po naszym pokoju. Ściany były zdarte do żywego tynku, który niczym w agonii wołał o choć odrobinę farby. Wszystko wydawało się takie szare, że aż przytłaczało.
Zrzucił z barków parciany worek. Nigdy go nie zawiązywał i znów musiałem patrzyć jak pokryte szkarłatem głowy turlają się jedna po drugiej w zagłębienie wokół mojej klatki. Martwe oczy spojrzały na mnie z wyrazem bezkresnego strachu. Nie zrobiło to na mnie najmniejszego wrażenia. Ot! Kolejny biedak, który znalazł się w złym miejscu i czasie. Byłem do tego zbytnio przyzwyczajony!
Renold, bo tak go nazywałem, wychodził z naszego „ przytulnego” pokoju w środku nocy, a tuż nad ranem zawsze pojawiał się z wyładowanym po brzegi workiem.
Pozbierał te kilka śmiesznie rozćwiartowanych osóbek i położył na stole. Zapewne każdemu wydawałoby się, że teraz powinien, niczym w przerażających horrorach, odzierać owe głowy ze skóry, wyłupywać oczy, a najlepiej spuścić się z dzikim krzykiem wprost do oczodołów. Nie, on mimo wszystko, nie był bestialski. Nie był po prostu maniakalnym mordercą, zboczonym skurwysynem, zabijającym młode, niczego nie świadome laseczki. On zwyczajnie siedział przy tym stole i wpatrywał się w szklane, nieruchome oczy swoich ofiar. Nienawidził ich! Za każdym razem gdy na nie spoglądał na jego twarzy ukazywał się pewien niezrozumiały grymas.
Wiedziałem, co czuje. A raczej zostałem o tym poinformowany. Mało kiedy się odzywał, ale czasem zdarzało mu się powiedzieć kilka słów. Choć muszę przyznać, że nieraz naprawdę się nakręcał, paplał godzinami, lecz były to rzadkie chwile. Spowiadał mi się z całego życia. A w zasadzie tylko z jego istotnego szczegółu. Zdarzenia sprzed 20 laty. Pamiętałem każde słowo tak, jak gdyby wypowiadał je w tej chwili.
Powoli nawlekł nitkę na igłę. Sprawnie przebił jedną z powiek trupa i zaszył razem z drugą. To samo wykonał na drugim oku. I tak następna głowa, i następna, i następna...Niekończący się proceder. Nie chciał by na niego spoglądały. Gdy skończył, wytarł głowy z krwi i ustawił wszystkie na rozległych półkach, które okalały ściany pomieszczenia. Cóż to była za kolekcja!
Spojrzał na mnie. Widziałem w jego oczach niemoc i pierwszy raz szczerze się przeraziłem. Zawsze był w nich taki spokój, opanowanie. Teraz patrzył na mnie inaczej. Coś się święciło!
Tuż za nim lekko kołysał się przybrudzony topór. Renold podszedł do mnie i zawisnął nad kratami całym sobą. Był wielki! Gruby i niesamowicie odrażający. Otwarł klatkę i jednym ruchem ręki wyciągnął mnie za fraki. Zawisłem tuż przed jego twarzą. Stęchły smród oddechu omiótł mnie całego. Zrobiło mi się niedobrze, czułem, że zaraz zwymiotuję, ale strach nie pozwalał mi na nagły atak torsji.
Zawsze powtarzał mi, że przypominam mu jego samego z lat dziecięcych. Byłem ostoją jego normalności, jakimś złączem z realnym światem. Zawdzięczałem temu swoje życie i spokój w drucianej klatce, ale teraz...teraz wydawało się wszystko zmieniać. Nie miałem pojęcia, co sprawiło, że nagle spoglądał na mnie z odrazą, jakby nienawidził sam siebie.
Było mi go żal, kiedyś na pewno musiał być kimś wspaniałym. Gdyby nie to jedno wydarzenie, gdyby nie ta noc, kiedy jakiś gość bezczelnie zamordował jego rodziców. Gdyby nie to, na pewno byłby wartościowym człowiekiem. Niestety historia jego życia miała się zrodzić zupełnie inną, a tamten gość namalował ją odcieniami bólu, aby już na zawsze wypełnić ten obraz ciepłem kapiącej krwi spod jego siekiery.
Nagle zorientowałem się, że nie czuje już nic, tylko narastający chłód i zdrętwienie. Jakież było moje zaskoczenie, gdy spostrzegłem własne ciało odseparowane ode mnie i leżące gdzieś obok klatki, podczas gdy moje oczy znajdowały się wraz z głową pośród innych, niemych głów. Nie przeszkadzała mi ich małomowność, bo sam byłem niemową, może dlatego mnie tak lubił. Nie pieprzyłem mu nad głową.
Kiedy to wszystko się stało? Nie miałem pojęcia, ale nic się już nie liczyło. Wraz ze mną odszedł także sam Renold. Przez ułamek ostatniej świadomej sekundy, widziałem jak podrzynał sobie gardło. Ręka mu nawet nie zadrżała. Wiedziałem, że kiedyś z tym skończy, że go to przerośnie. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że stanie się to tak szybko...tuż z dwudziestą rocznicą śmierci jego rodziców.
I tak też stałem się tylko niemym dowodem jego jestestwa, jego zwyrodniałych zbrodni... i oblicza skrzywdzonego tragedią dziecka w ciele dorosłego mężczyzny...prawdziwego oblicza, którego nikt już nigdy nie pozna.

niedziela, 14 lutego 2010

Walentynkowe love story ♥

     Pierdolone walentynki!, chrząknął przechodząc koło …nastej obmacującej i śliniącej się pary. Najchętniej powyrzynałbym w pień tych wszystkich smarkaczy. Co oni wiedzą o prawdziwej miłości?!, dodał, idąc z nosem spuszczonym na kwintę przez szaroburą scenerię głównych ulic miasta. Jeszcze tylko monopol i zaraz będę w domu z moim kociakiem. A może dziś wyjdziemy na spacer? W sumie, dawno nigdzie nie byliśmy razem, pomyślał. Na dworze przyjemnie i rześko świeciło lutowe słońce, a w powietrzu wyczuwalny był zapach zbliżającej się wiosny. Wprost idealny dzień dla zakochanych. Wprost zafajdany dzień dla niego. Nienawidził tych sercowych ceregieli. Kochanie to, kochanie tamto, cmok, cmok – rzygać się chce. Był chłodny i skostniały jak lód. Taszczył więc te swoje zwłoki do sklepu rozgarniając resztki brudnych ochłapów śniegu na chodniku. Cały czas myślał, czy nie zaskoczyć jej czymś miłym. Była inna niż te poprzednie „jak im tam”, które odchodziły mniej więcej po tygodniu. Można powiedzieć, że poznali się na ulicy. Lubiła go, a on lubił ją. Nie była wymagającą partnerką, a on z kolei był równoznacznikiem obojętności. Para idealna. 
     Będąc już u celu kupił pół litra najtańszej wódy oraz papierosy, po czym ospale powłóczył się na dział żywnościowy po żarcie na wieczór. Ciekawe, co moja kicia teraz robi, zastanawiał się przeglądając artykuły spożywcze. Gdy kosz już był pełen, poszedł do kasy, zapłacił i wyszedł, zdążywszy w międzyczasie posprzeczać się jeszcze z otyłą kasjerką. Głupia, tłusta kurwa. Liczyć nie potrafi. Pierdolić ją i ten ich cały sklep. Nigdy już tu nie wrócę, klną w myślach. Najważniejsze, że mój kotek na mnie czeka. Przytulę ją, pogłaszczę, ucałuję, a później będziemy się pieprzyć w najlepsze przez całe to cholerne, walentynkowe popołudnie, pocieszał się, snując wolno w stronę mieszkania. W drodze powrotnej minął raz jeszcze przeklęty przysiółek dla zakochanych – park miejski, który po odrestaurowaniu stał się najczęstszym miejscem szkolnych lab i randek dla gówniarzy. Najchętniej zrzuciłbym bombę antykoncepcyjną na ten popierdolony świat, zamyślił się, wyobrażając sobie jak byłoby pięknie bez tych wszystkich otumanionych miłością bękartów. Nie mógł zaakceptować otoczenia, skoro i ono go nie akceptowało. Choć miał świadomość, że wyrósł na emocjonalnie rozstrojonego zjeba, niewiele go to obchodziło. Miał swój mały świat zamknięty w 2 - pokojowym mieszkaniu i Zosie, która tam na niego wiernie czekała. Nie liczyło się nic ponad to.
     W końcu. Był już na miejscu. Wszedł do zatęchłej od moczu lokalnych meneli klatki schodowej, po czym wspiął się na pierwsze piętro. Delikatnie wsunął klucz do zamka i niemalże bezszelestnie wślizgnął się do mieszkania, mając na uwadze, że kochanka po wyczerpującej nocy mogła uciąć sobie małą drzemkę. Powoli zdjął z siebie płaszcz i wszedł po cichu do pokoju. Była tam. Czekała. Kocim wzrokiem wpatrywała się w jego sylwetkę. Ach tu jesteś, sądziłem, że śpisz, szepnął, wyciągając zza pleców puszkę z napisem Whiskas. Uśmiechnął się zalotnie, po chwili dodając:

Wszystkiego najlepszego z okazji święta zakochanych, kotku…


czwartek, 11 lutego 2010

DEMONICZNE ROZGRZESZENIE

Przyćmiony blask ekranu telewizora rozświetlał mrok pokoju. Wychudły mężczyzna w średnim wieku siedział naprzeciwko odbiornika wpatrując się w kolejkę Ekstra Ligii. Jego twarz była pociągła, wypalona przez kilkadziesiąt papierosów dziennie, a wzrok mętny jak resztka piwa w niedomytym kuflu. Widać było, że jest sam, a nawet nie sposób byłoby go widzieć w innej sytuacji. Tuż obok fotela, w ciszy i odcięciu od rzeczywistości leżał stary, liniejący kot. Co jakiś czas ruszał ogonem; była to jedyna oznaka życia z jego strony. Niespodziewanie jakiś dziwny zamęt, którego mężczyzna nie był w stanie wyczuć, przeraził go tak, iż szybko wybiegł do sąsiedniego pokoju. Chuderlak nawet nie zauważył zniknięcia zwierzaka. Uraczony wybitną akcją, aż podniósł się z fotela i całym sercem dopingował piłkarza zmierzającego prosto do bramki. Wyglądało na to, że będzie to kolejny gol, który definitywnie rozsądzi o wyniku meczu. W ostatniej sekundzie, gdy piłka kopnięta przez ciemnoskórego chłopaka poszybowała do bramki, telewizor zgasł i nastała całkowita ciemność. 
- Kurwa! - zaklął siarczyście zirytowany mężczyzna. - Ty łajzo! Chodź no tu pieprzony futrzaku! - wrzeszczał w niebogłosy. - Znów pogryzłeś kable ty parszywy zasrańcu! Już dawno powinienem z tobą skończyć. Słyszysz mnie?! - rzucił puszką w kierunku przedpokoju.
W tej chwili ekran rozbłysnął na nowo, choć jedyne, co było na nim widać to „śnieg”. Mężczyzna był tak zajęty uderzaniem w obudowę odbiornika, że nawet nie zauważył jak w oddali przemknął szarawy cień. Dopiero urwany, koci jęk zwrócił jego oczy w stronę nieprzeniknionej ciemności przedpokoju.
- I co się drzesz gadzino?! - wrzasnął w stronę przejścia pomiędzy pokojem, a dalszą częścią mieszkania.
Odpowiedział mu jedynie trzeszczący dźwięk łamanych kości. Zanim zdążył zareagować ociekające szkarłatem ścierwo upadło tuż pod jego nogi. Zdezorientowany, przyćmiony zbyt dużą ilością alkoholu, popatrzył na krwawy ochłap. Przykucnął i z przerażeniem rozpoznał w nim swojego zwierzaka, który jeszcze przed momentem łasił się u jego stóp. Poskręcane w przedziwny sposób kończyny i pozwijane w kłębek, nie przestające krwawić wnętrzności, wydzielały okrutny swąd.
Mężczyzna spojrzał przed siebie. Brązowe, pokryte bliznami i buro-żółtą ropą stopy zdawały się sunąć w jego stronę, aż stanęły tuż przed jego nosem. Chuderlak podniósł głowę ku górze. Postać podała mu kościstą rękę. Zgniłe mięso zatrzęsło się na niej, jak gdyby zaraz miało odlecieć. Śmiertelnik nie wiadomo dlaczego ujął dłoń mrocznej istoty. Była lodowato zimna, skostniała, a jej długie sine palce pokryte rozkładającym się ciałem.
Przybysz spojrzał na mężczyznę, który sięgał mu do pasa; a co trzeba było przyznać - ów mężczyzna miał ponad dwa metry wzrostu.
Twarz demona była ziemista z odkrytymi nozdrzami i jak reszta korpusu, pokryta mięsem w późnym stadium rozkładu. Nos miał długi, zadarty, którym głęboko wciągał powietrze. Czaszka pokryta była kępą liniejących włosów, być może sierści. Najdziwniejszy był fakt, iż demon nie posiadał gałek ocznych, a ich miejsce wypełniała lejąca się oczodołów nieokreślona, żółtawa ciecz.
Mężczyzna wbrew logice nie czuł strachu, ale wielkie współczucie dla przeraźliwego stworzenia. Postać otwarła martwe usta. Dolna warga była lekko oberwana; ukazywała stalowe szczęki.
- Twoje serce jest pełne bólu i gniewu. - popłynął głos z wnętrza krtani demona. O dziwo był delikatny, jak u kogoś, kto za życia był pełen miłości. - Jestem tu, by uwolnić cię od bólu zepsucia, oddaj mi go, a będziesz wolny na wieki… Nie pragnę wiele tylko twego żalu i skruchy…
Demon mówił, podczas gdy w umyśle mężczyzny powstawały wszystkie najokrutniejsze wspomnienia będące niczym ogień piekielny za życia. Potężny ból wstrząsnął jego ciałem, aby zaraz potem powalić go na podłogę. Oczom grzesznika ukazały się obrazy demonicznych postaci, które w przyszłości miały pławić się nad jego nieszczęsną duszą. Nie sposób było je opisać; niektóre miały postać cieni o płomiennych spojrzeniach, inne były tylko głosem, ale katusze jakie zadawały wydawały się nie mieć końca.
- Pytam po raz kolejny. - odezwał się demon. - Czy pragniesz oddać to, co sprawia ci ból? Czy chcesz pozbyć się esencji życia i jego cierpienia?
Mężczyzna był nieugięty. Jakaś ponadludzka moc kazała mu walczyć, lecz ból stawał się nie do zniesienia. Śmiertelnik opadł z sił, choć wszystko, co widział i czuł istniało jedynie w jego podświadomości.
Umysł i serce człowieka są jego esencją, tym co nakazuje mu trwać, a teraz coś spoza tego świata pragnęło to posiąść… i to za wszelką cenę.
- Nie walcz z tym, czego pokonać nie możesz. - odezwał się demon, widząc, że mężczyzna traci wole walki. - Nie jesteś w stanie przeciwstawić się mojej woli. Jestem tym, który posiada wszelkie dusze! - wykrzyknął, a jego głos przeistoczył się w piekielny ryk. Nie było w nim ani cienia dobroci.
Chuderlak popatrzył na bestię z lękiem, gdy ta przyłożyła dłoń do jego torsu. Kościste palce wpijały się w jego ciało. Krwawa plama zaczęła się powiększać pod naporem zwyrodniałych paznokci. Nagle twarz istoty przybrała wyraz zdziwienia, które następnie przeistoczyło się w dziką satysfakcję.
- Dokonało się! - ryknął. - A więc płacz, jak ja płacze przez wieki, bo oddałeś mi cierpienie i ból. Niech esencja zła twych grzechów spłynie w najcenniejszy z członków! - wykrzyknął z wyniosłym tonem, jakby zło samo w sobie wiodło go na zatracenie.
Demon z niewyobrażalną prędkością wbił kościstą dłoń w pierś mężczyzny i trzymając ją w środku ciała, uśmiechał się ironicznie. Jednym ruchem wyszarpnął serce. Popatrzył na nie z satysfakcją - było pulsujące i krwawe, zupełnie jak kałuża, w której spoczęło ciało grzesznika. Nie zastanawiając się ani chwili włożył wciąż bijący organ do ociekających śliną ust. Połknął go. Powoli schylił się nad leżącym mężczyzną i własnymi „łzami” zasklepił wejście do jego klatki piersiowej, a ciało zabliźniło się tak dokładnie, jak gdyby nigdy wcześniej nie zostało naruszone… już tylko zakrzepła krew ogłaszała cichy stan śmierci…

środa, 10 lutego 2010

Pokój na poddaszu

     Wracając zmęczony do pustego mieszkania nie planował nic szczególnego. Dusiła go samotność, choć dobrze wiedział, że gdyby tylko odrobinę się wysilił, mógłby mieć niejedną panienkę. Wciąż jednak cierpiał po swoim eks - związku, który niespodziewanie rozstroił jego wnętrze i zrobił emocjonalnego kalekę. Przedzierając się przez opłaty śniegu i mroźny wiatr, który skuwał jego wątłe ciało, w końcu dotarł do domu. Małego, bo małego, ale przytulnego i odzwierciedlającego jego osobowość. Stłumione oświetlenie wnętrza odsłaniało wygodny fotel, przy którym stała mała, gustowna lampka. Koło łóżka znajdowała się półka z ulubionymi płytami, a obok stolik z antycznym gramofonem. Na sąsiedniej ścianie sterczał regał z książkami. Telewizor stał w drugim pokoju, który przypominał niewielką wypożyczalnię starych wideokaset. Zawsze bowiem uważał, że sypialnia to nie miejsce na filmowe maratony do późna. Wszystkie jego dotychczasowe kochanki czuły się tu komfortowo. Uwielbiał, kiedy któraś z nich czekała w łóżku, podczas gdy on wracał z pracy, czy po prostu z pobliskiego sklepu. Teraz jednak był sam. Nikt nie stukał do drzwi, nie dzwonił, nie pisał. Zupełna pustka. Sytuacja, w której się znalazł i kartkujące się w głowie retrospekcje go w końcu przerosły. Stwierdził, że sięgnie po prochy po raz ostatni. Zajrzał do barku, z którego wyciągnął kilka pigułek, strzykawkę i małą torebeczkę z białym proszkiem. Włączył cicho muzykę i zaczął przygotowywać wszystko w milczeniu, jakby to była jakaś sakralna ceremonia.   
     Kwadrans     później     beztrosko     wyślizgnęła     się     z     niego     świadomość.
   Stał nagi w łazience patrząc na swoje odbicie. Obleśny skurwiel zza lustra wykrzywiał się i wrzeszczał wniebogłosy. Gestykulował coś rękami, zachowując się jak świr z zakładu dla czubków. W końcu nie wytrzymał. Zbił lustro pięścią kalecząc sobie boleśnie przedramię. Narkotyk musiał jednak mocno działać, bo nie poczuł nawet najmniejszego ukłucia, gdy w rzeczywistości miał już pogruchotane kości i głębokie rany od tłuczonego szkła. Owinął dłoń ręcznikiem do twarzy i wszedł do pokoju. Gramofon nieregularnie szumiał, a słowa piosenki brzmiały jak śpiewane wspak. Nagle poczuł się niczym gwiazda niskobudżetowego horroru najgorszej klasy. Co się ze mną dzieje..., pomyślał, lecz było już za późno na odpowiedź. Seksowne bohaterki z popartów zdobiących ścianę, nagle stały się nieprzyjemną w dotyku jawą. Wiły się u jego stóp przyprawiając zarówno do ekstazy jak i agonii. Ból rozdzierał mu neurony, choć nigdy w życiu nie było mu tak błogo. Fatalne kobiety pieszczotliwie całowały, ssały i kąsały każdy element jego ciała. Orgazm zwiastował nieuchronny zgon.
     Znaleźli go dopiero po kilku dniach, kiedy stęchły zapach rozkładającego się ścierwa gęsto przeszył klatkę schodową. Funkcjonariusze uznali, że to następny narkoman z problemami emocjonalnymi. W raporcie napisali „Samobójstwo” i zamknęli sprawę. Dla wszystkich dookoła Mikołaj umarł jak przeciętny ćpun z ubogiego blokowiska.

poniedziałek, 8 lutego 2010

KRYSZTAŁOWY SZKARŁAT

Szum wody i para wypełniały małą łazienkę. W wannie, za półprzezroczystą zasłoną, stała młoda dziewczyna. Była wysoka, seksowna, o błękitnych jak niebo o poranku oczach. Subtelnie gładziła jasne niczym pola zbóż włosy, które opadały wzdłuż jej opalonych pleców. Gorąca woda delikatnie ściekała po jej zgrabnym ciele. 
Tuż obok wanny znajdowała się szeroka półka z kosmetykami do kąpieli. Widniały na niej także małe, eleganckie wieszaki. Przy jednym z nich zawieszony był biały ręczniczek z wyszywanymi na złoto literami K.R, zaś z drugiego zwisała różowa rękawiczka do masażu. Całe pomieszczenie wyłożone było biało-różowymi kafelkami, a po lewej stronie znajdowało się duże kryształowe lustro w złotej ramie.
Dziewczyna pogrążona w przyjemnym cieple wody, oddawała się rozkoszom kąpieli. Nagle poczuła przejmujący chłód, aż dreszcz przebiegł wzdłuż jej pleców. Najprawdopodobniej zimno docierało tu spoza łazienki. Delikatnie odsłoniła kawałek kotary sądząc, że zapomniała zamknąć drzwi. Nie były one otwarte, a pomimo to chłód stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Tak, jak jeszcze przed chwilą zdawał się być wszechobecny, tak teraz stał się całkowicie jednolity, wręcz namacalny.
Dziewczyna poczuła, jakby ktoś przejechał po jej łydce ogromną bryłą lodu. Teraz tylko tam odczuwała zimno, jak gdyby było ono czymś materialnym. Następnie przemieszczało się ono wzdłuż jej ud, pośladków i brzucha. Gdy dotarło do piersi, dziewczyna objęła się z przestrachem, lęk zmroził jej wszystkie zmysły. Zauważyła, że różowa rękawiczka napełnia się powietrzem. Materiałowe palce nabrały kształtów, a powstała dłoń zacisnęła się kilka razy w geście okazania ponadludzkiej potęgi. Zerwała się z wieszaka i zawisła tuż obok twarzy przerażonej dziewczyny. Zacisnęła się na jej gardle zanim ta zdążyła wydać jakikolwiek dźwięk. Dłoń uniosła ją wysoko w górę i pociągnęła przez łazienkę zrywając kąpielową kotarę, która z szelestem opadła na posadzkę. Niewidzialna moc uderzyła dziewczyną kilka razy o sufit miażdżąc jej nos, który teraz obficie krwawił. Po krótkim czasie sufit łazienki pokryty był kapiącą kałużą krwi, a ciało dziewczyny stało się wiotkie i nieczułe jak u szmacianej kukły. Wtedy dłoń z niesamowitą siłą cisnęła dziewczyną o krawędź wanny. Śliczna głowa młodej kobiety rozprysła się niczym u porcelanowej lalki. Pomieszczenie zalała fala krwi i mózgu. Szkarłatny kikut opadł bez życia na zalaną podłogę.
Krew powoli kapała z kryształowego lustra…
Nastała cisza mącona przez nieustanny szum wody. Jednak zaraz po tym karmazynowa kałuża zaczęła się zmniejszać. Ginęła w niewidzialnej przestrzeni. Wkrótce wypełniła całe ciało potwora, dzięki czemu stał się widoczny. Jego kształt odbijał się w zachlapanym lustrze zlewając się z czerwienią kropli krwi.
Demon spojrzał przez moment na swoje kryształowe odbicie. Rozdwojonym jak u węża językiem, przetarł zakrwawione dziąsła z haczykowatymi zębami. Jego wściekłe czerwone oczy płonęły szaleńczo, gdy spoglądał na zdobytą ofiarę. Zaśmiał się bestialsko dotykając swojego nowego, krwistego ciała…

niedziela, 7 lutego 2010

Zawieszenie uczuć

Odliczanie wdechów śpiącej Agnieszki stało się moim ulubionym zajęciem. Raz, dwa… trzynaście… osiemnaście... Wyglądała tak przytulnie. Mój blady aniołek z zielonawymi oczami wyrażającymi często więcej, niż jakiekolwiek słowa. Smukła sylwetka ukryta pod satynową pościelą miała w sobie wiele obfitości. Agnieszka, kobiecy absolut. Każdy jej pocałunek i dotyk był prawdziwą ucztą dla zmysłów, raz za razem smakując inaczej. Nie mogła się znudzić, przenigdy. Kiedy ściągała okulary była już inną osobą, nie mówiąc o pozostałych rzeczach. Ciii… Pewnie zaraz się przebudzi. Radośnie otworzy oczy rozglądając się po kątach czarującej sypialni. Zaspana przeniknie mnie wzrokiem jeszcze przez chwile uśmiechając się i powabnie przygryzając wargi. Iluzja jednak nie będzie trwać wiecznie. Ogłuszony snem umysł dopiero po chwili przypomni jej o pijanym kierowcy, który wpadł w poślizg i roztrzaskał mi głowę na przedniej szybie swojego Peugeota. Znów zacznie szlochać i przywoływać moje imię. A ja przecież tu jestem. Będę do końca.
 …siedemdziesiąt trzy, siedemdziesiąt cztery, siedemdziesiąt pięć…

sobota, 6 lutego 2010

MR. MIAŁ

    Siedział tak i patrzył. Wątłe ciało tego nieszczęśnika było już niczym więcej, jak tylko krwawym ochłapem. Sterczący zamiast głowy kikut, bezwstydnie roznosił zapach śmierci. To już kolejny. - pomyślał. Ujął ostrożnie, niemal z nabożnością, szkarłatną kończynę. I tak biedna kocina, a raczej to co z niej pozostało, znalazła się w dużym szklanym słoju.
    Odór formaliny roznosił się po całym pomieszczeniu. Małe, groteskowo przytulne, posiadało wszystko, czego potrzebował. W pewnym sensie miał do tego miejsca sentyment. Ot! na przykład ten stół, przy którym teraz stał obdzierając ze skóry kolejnego kota. On także posiadał swój charakter; był chłodnym draniem, który niczym dziwka kładł się pod każdym. Pieprzony zoofil!
    Mijały kolejne dni, a swoista kolekcja zdawała się rosnąć i wypełniać po brzegi piwniczne fortele. Pewnie zapytacie, dlaczego to robił? Co było tak fascynującego w zabijaniu kotów? Nic! Tak naprawdę nigdy nie miał odpowiedzi na to pytanie, choć być może dlatego, że nigdy go sobie nie zadawał. Żył z dnia na dzień... tu w piwnicy - jego małym świecie fantazji i wymyślnych zabaw.
    Sufit zatrząsł ochlapaną krwią żarówką. Wisiała na jednym, nagim kablu, który niczym ostatnia mechaniczna żyła, przetaczał życiodajny prąd.
    Nagle usłyszał odgłosy i jakieś kroki.
    Dwaj mężczyźni wpadli do jego kryjówki, do jego świątyni. Jak nawet śmieli! Czy nie wiedzieli, czym dla niego była?! Ale nie, oni nie posiadali ani krzty zrozumienia dla tego, co robił.
    Byli zupełnie nieczuli.
    Pochwycili go. W sumie, poddał się bez walki, jak gdyby dobrze wiedział, że ten dzień musiał nadejść. Ostatnio zrobił się zbyt nieostrożny, zbyt pobłażliwy dla swoistego procederu. Tak, na pewno go widziała. A może zapomniał zamknąć drzwi na kłódkę? Tak, to było zupełnie możliwe. Niestety.
    Teraz wyglądał jak mumia. Jakieś nieokrzesane prześcieradło zgrabnie owinęło się wokół jego ciała. Ktoś ścisnął wokół niego rękawy. Zbyt ciasno! - krzyczał w myślach. Ale oni nie mogli go usłyszeć. Z resztą i tak nie dbali o jego odczucia.
Byli źli! Już sam sposób w jaki patrzyli na jego przepiękną kolekcje kotów! Widział wstręt w ich oczach. Nie doceniali go, a przecież tak się starał! Wszystko planował z taką ostrożnością i wyrafinowaniem. Ich interesował tylko on. A przecież był tylko maleńką machiną w tym boskim planie. Nie rozumieli.
    Światło zza drzwi oślepiło go. Promienie zachodzącego słońca okalały cały przedpokój. Nie był tu od wieków. Ona tylko stała i patrzyła. Łzy spływały po jej bladych policzkach. Walczyła ze sobą, aby nie rzucić się w jego stronę. Żal rozdzierał serce. Zapewne było gorące, przyjemne w dotyku, zupełnie jak te, które wyjmował z małych ciał swoich pluszowych zabawek. Że też nigdy wcześniej nie pomyślał o rozebraniu na części jej ciała. Mógł mieć z tego tyle uciechy! Ale teraz wszystko skończone.
    - Zajmiemy się nim. Dobrze pani zrobiła zawiadamiając nas. - słowa odbiły się echem w jego wnętrzu.
    Mimo, iż nie do końca rozumiał powagę sytuacji. Z pewnym żalem odwrócił się ku ciemnemu wnętrzu piwnicy. One tam zostały. Wszystkie, jeden do jednego. Każdy mały łebek, ogonek, ząbek..wszystko! Jakiś ból zrodził się w jego sercu, choć bólem nazwać go nie potrafił. Przez te całe 5 lat życia nie czuł nic. Żadnego strachu, smutku, żadnej miłości. Ale czego można było się spodziewać po dziecku narkomanki, które pozostawione sobie tworzyło swój świat i miało swoje zabawki...pluszowe zabawki o zielonych oczkach. Trochę zbyt głośne, ale dające się szybko uciszyć. Nigdy nie miał z tym większego problemu.
    Spojrzał jeszcze raz w ciemną głębię.
    - Będę za wami tęsknił...przyjaciele. - pomyślał roniąc pierwszą w życiu łzę.

czwartek, 4 lutego 2010

; - )

Uśmiecham się. Przecież wiesz, że Ciebie bym nie okłamała. Uśmiecham się do tych wszystkich okienek, widniejących na pulpicie mojego monitora, i do winampa, który właśnie odtwarza naszą ulubioną balladę ze słowami Leszka Makowieckiego. Uśmiecham się nawet do tytułu najnowszych wiadomości na Onecie: Rodzina zginęła w wypadku samochodowym, pod którym znajduje się Twoje zdjęcie ustawione na tapecie. O! Ewa przesyła wiadomość. Jeśli teraz napiszesz, że mnie zostawiasz, ja nadal będę się uśmiechać. A gdy zapytasz w końcu, z czego właściwie się uśmiecham, to i tak Ci przecież nie odpowiem. Czułabyś się zakłopotana, gdybym wspomniała, że uśmiecham się z cierpienia innych. Jest środek rana, a my już zaczęłyśmy się kłócić. Płacz mi dobrze. Zuśmiecham się na śmierć.

środa, 3 lutego 2010

Skowyt

Na zdjęciu: zamordowana Elizabeth Short (Kalifornia, 15.01.1947)

Wciąż za nią tęsknił.
Dzień, noc, dzień, noc.
Starał się zapomnieć, ale wszystko dookoła było jedną wielką relikwią: łóżko, szeleszcząca pościel, pokojowe ozdoby, pamiątkowe zdjęcia przypięte pineskami do obramówki lustra.
Czasami zdarzało się, że czuł zapach jej pomadki.
Nie walczył z tym.
Choć wydawać by się mogło, że wylał najbardziej słone morze łez,
to wciąż starczyło mu sił na płacz.
Pocieszał się, że ponoć pędzący tir był szybszy niż jej świadomość.
Zdziwienie było ostatnim co czuła.