wtorek, 11 maja 2010

Bezsenność

 
Zmierzch wyglądał jak namalowany przez przedszkolaka z mocno wybujałą wyobraźnią. Rozczochrane chmury płynęły z wiatrem, kłębiły się i ocierały o siebie tak zmysłowo, że można by przypuszczać, iż niebo namiętnie przerabia teraz Kamasutrę od „0” aż do „ż”. Pomiędzy nimi goniły się ptaki, a ostatni poblask słońca inaugurował ich ceremonialny korowód. Pastelowy wieczór wybuchnął tysiącem barw, nie ma co. Bordo, jaśmin, purpura, szmaragd płynnie eksplodowały tworząc na widnokręgu uporządkowany błogostan kolorytu, którego nie zniszczyłaby nawet ulewa stulecia. Nigdy bym nie przypuszczał, że w tak czarującą noc, retrospekcje z wdziękiem dyskotekowych fleszy wybijać mi będą w głowie wielką, okrągłą przestrzeń, w której kumulują się wszelkie nieszczęścia – duże i małe. Czarna dziura beznadziei, a jakże.
Nie miałem zbyt wielkiego wyboru. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem było pocięcie, spalenie i pogrzebanie wszystkich przykrych uczuć, wrażeń i wspomnień. Zapomnienie o tym całym syfie z przeszłości, który z gracją rumuńskiej striptizerki na antybiotykach wirował mi w głowie, i narodzenie się na nowo z żalu, cierpienia i bólu. Westchnąłem, z trudem przełykając ślinę, która w mej pustynnej gardzieli była na ten czas prawdziwym nektarem. Skurwysyński upał – dodałem w myślach, wiedząc dobrze, iż z kawałeczków powietrza mógłbym zrobić ekstra, trójwymiarowe puzzle dla moich dzieciaków. Jako samotny ojciec nie takie rzeczy wymyślałem, by przynajmniej na kwadrans zająć Mariolę i Julka, przez których pewnie niekiedy superniania z TVN pomyślałaby o przedwczesnej emeryturze. Nigdy nie zapomnę, jak podmienili swojej opiekunce jakieś witaminy, w zamian serwując środki na przeczyszczenie tylko dlatego, bo najwyraźniej wpadłem jej w oko. Moje troskliwe zgrywusy pokazały tej zalotnicy, że nasze mieszkanie to nie dzielnica czerwonych latarń ani tajski burdel. Po części szkoda, bo lubiłem patrzeć na tę zgrabną blondyneczkę i jej kuszące wiercenie tyłeczkiem po „przypadkiem” upuszczoną łyżeczkę.
Klamka zapadła. Księżyc pstryknął światło. Dzień, a właściwie noc ostatecznego sądu nastała. Wyjąłem z szuflady brzytwę po ojcu, łyknąłem przepisane przez lekarza środki nasenne i kilkanaście minut później wylogowałem się z chemicznej rzeczywistości. Przed utratą świadomości zdążyłem tylko rozsiąść się wygodnie w fotelu, po czym pożeglowałem, niczym zwykły lump nawalony w trupa, w swój nadrealny rejs. Powiadają, że tuż przed śmiercią całe życie przelatuje przed oczyma. Ja nie widziałem nic… Może dlatego, że konała moja dusza, nie ciało? W tej chwili było akurat najmniej istotne co, jak, i dlaczego w ten sposób a nie inaczej. Przy pomocy brzytwy okaleczałem swoje wnętrze z wprawą Kuby Rozpruwacza tnąc na kawałeczki widma przeszłości. Myśli krwawiły, uczucia jęczały i dławiły się sobą nawzajem, a wspomnienia melodycznie pomlaskiwały w swojej surrealistycznej agonii. Ruchy brzytwy gibko nabierały na pewności. Cięcia pogłębiały się raniąc nieodwracalnie świadomość. W tej całej masochistycznej zabawie nagle straciłem poczucie obowiązku, który miałem wykonać. Zupełnie, jakby obudził się we mnie pomylony Pan Hyde ze skłonnościami samobójczymi. Nie mogłem oprzeć się tej rzeźni, czując, że odkryłem swój prawdziwy talent do niszczenia piękna. Na deser został umysł, w którym ukryłem uskrzydlające mnie z dnia na dzień wspomnienia o dzieciach oraz ich nieżyjącej matce, kochanej przeze mnie całym mną. Jemu też nie odpuściłem. Permanentnie zabawiałem się w fantazyjne origami zbryzgane krwią, w której odbijał się pogłos mojego dawnego życia. Umierałem rodząc się na nowo.
Rankiem obudziła mnie jakaś rozwrzeszczana dziewczynka, która gadała coś o spóźnieniu, szkole i na dodatek nazywała mnie tatą. Jakby tego było mało, po chwili dołączył do niej młodszy chłopiec - jeszcze bardziej rozdarty, mający na oko 4 – 5 lat. W głowie tkwiła mi natomiast jedynie chęć mordu i perwersji większych niż z undergroundowych pornosów. Przez myśl mignęło mi wspomnienie dzieci i ginącej w wypadku samochodowym małżonki. Co, do kurwy!? - przekląłem wściekle, aż małolatom zrosiły się oczy – wspaniale, jeszcze ryków mi tu trzeba. Wspomnienie jednak zniknęło niczym nocna zmora, a ja znalazłem w kieszeni zakrwawiony atrybut z wczorajszej duchowej odysei…
Salon zmienił się nie do poznania. Zapewne najlepiej opłacana obsługa pokojowa będzie miała problem z zatuszowaniem mojej zrytej – solo – ballady. Podłoga zapłakana była bordowymi łzami. Żarówka rzucała ciepłą wiązkę światła na coś, co niegdyś przypominało rozwrzeszczaną główkę. W kącie leżały stłamszone kwiaty, tłuczone szkło i kilka rozsypanych paluszków. Wersalkę zajmowały niepiękne korpusy z wolno spuszczonymi nóżkami, na które nie zdążono włożyć jeszcze bucików. Poukładany zamęt. Bezładny porządek.
Uwielbiam zapach śmierci o poranku – powiedziałem do mojego odbicia przyjmując z dumą postawę Kurtza z „Czasu Apokalipsy” Copolli. To będzie dzień dobry. Do widzenia, dzieciaki. – dorzuciłem kończąc myć dłonie, po czym zatrzasnąłem za sobą z impetem drzwi wejściowe.

poniedziałek, 3 maja 2010

POST MORTEM


Oczy…
Otwarłem je. Szybko i ze zdecydowaniem! Ciemność okalała mnie zewsząd, niczym jedna mazista masa. Spływała na me odsłonięte gałki oczu. Oczu, które zasnute mrokiem bardziej czuły, niż widziały, co znajdowało się wokół.

Chłód…
To było drugie, co przyszło mi na myśl. Szybko ogarnął mnie swoimi ramionami i przesiąknął do najgłębszych cząstek mnie samego. Wydawało się to nowym doznaniem, bo przedtem okalała mnie tylko błoga nieświadomość.

Sen…
Jakże zbawiennym bywał sen!
Chciałem śnić, bo to, co zastałem w realności było tak obce! Choć, na Boga! Mógłbym przysiąc, że tak prawdziwe, że aż zupełnie fantazyjnie nierealne!

Ciało…
Moje ciało wydawało się jakąś psychodeliczna pułapką…więzieniem tego, co dusiło się i wrzeszczało w jej wnętrzu! Dotykałem wszystkich jego członków, choć żaden nie zdawał się być moim własnym. Tak odległy byłem od czucia!

Umysł…
On pozostawił tylko kilka przelatujących, kalejdoskopowych obrazów, które rozmywały się w tafli zapomnienia. Czarno-białe, groteskowe i bezdźwięczne, niczym film kina niemego.

Słuch…
Owszem on też pozostał. Wypełniony przerażająca ciszą, mącona raz po raz donośnym krzykiem mych własnych myśli i chrobotaniem…do końca nie wiedziałem, co mogło taki dźwięk wydawać. Zapewne tylko moja wyobraźnia skazana na…

Samotność…
Czas stanął w miejscu, a jego ramy wydawały się utopijne, niczym brwi Mona Lisy w dziele Leonarda. Tak jak i one, czas dla mnie był czymś, co być może kiedyś istniało, ale wyparowało z…czasem. Było to stwierdzeniem zupełnie prostackim, aczkolwiek bardziej lotnie ująć tego nie potrafiłem.
Podwziołem za to myśl - obudzić umysł i wszystkie inne części mego ciała… i powstać.

Ból…
Zawirował w mej czaszce do dna meandrów mózgu. Nie było gwiazd, dzwonów, tylko ból. Dość metafizyczny, bo czułem go bardziej w swoim wnętrzu, niż ciele. Opadłem znów na dno. Coś mówiło mi, że sprawy potoczyły się przeciwko mnie. Wyciągnąłem ręce w górę.

Dotyk…
Spróchniała powierzchnia szorstko gładziła me dłonie. Jakaś wewnętrzna furia obudziła we mnie poczucie ucieczki. Począłem uderzać i skrobać, to co było nade mną, a krew pieczołowicie oblała mi twarz. W ciemności jej słodkawo-gorzki smak spływał do mych warg, niczym wino ostatniej wieczerzy.

Koniec…
On był zaiste ostatnią wieczerzą, a chlebem powszednim stałem się ja. Pokarmem dla całej rzeszy maleńkich, obleśnych robaczków i innych cmentarnych stworów, które uparcie drążyły swą drogę ku mnie. Ah tak! Chrobotanie! Walczyły by dostać smakowity kawałek mnie zamkniętego w prostokącie śmierci. W eleganckim garniturze, którego nie powstydziłby się żaden makler z Wall Street, butach od Gucciego i bezimiennym krawacie na każdą okazję…

Wieczność…
A mówili, że po śmierci nic już nie będzie mnie obchodziło!