czwartek, 29 lipca 2010

NADIA


NADIA

Groźnie szepczący wiatr przemienił się w prawdziwie szatańską wichurę. Z niszczącą siłą rozbijał płatki śniegu o śliską powierzchnię okna. Z niesłyszalnym dla ludzkiego ucha odgłosem roztrzaskiwały swe mroźne twarzyczki krwawiąc przezroczystymi łzami zimowego wieczoru.
Jarzący się monitor zamarł w bezruchu przy kilku ledwo skleconych zdaniach. Półmrok mącony był jedynie przez papierosowy dym i wymruczane słowa dezaprobaty młodzieńca. Zza jego okularów, czarne bystre źrenice lustrowały zupełny brak wydarzeń. Te kilka słów wydarło się z jego spoconego jak mysz, umysłu dobrą godzinę temu. Nie był to rekord, aczkolwiek nie można powiedzieć, że mógłby bić sobie brawo. Szło mu coraz gorzej, to mógł stwierdzić bez mrugnięcia okiem.
Śnieg wił się w serpentynach śmierci, zupełnie jak jego myśli. Nic już nie miało sensu:
Sztuka?
Przereklamowane tworzenie czegoś na pozór użytkowego, co przeciętny zjadacz chleba uzna za zwykły bazgrot.
Muzyka?
Mrzonki! Ot co! I tak prędzej, czy też później, znajdzie się ktoś kto powie, że rzępolisz jakbyś serca nie miał.
Miłość?
Była, minęła. Czy to naprawdę miało sens, skoro zazwyczaj przynosiła mu nic więcej jak cierpienie?! Jedyne, czym mógł się pocieszyć, to fakt, iż w ciężkiej depresji tworzył znacznie efektowniej! Ale ileż można było łykać prozak i udawać, że wszystko gra?
Mógł tak wymieniać bez opamiętania, w końcu w życiu osiągnął wiele, bo aż całe wielkie... NIC!
W końcu to liczba doskonała! Mimo wszystko nie czuł się zbyt podekscytowany myślą, iż jego życie opieczętowane było znakiem nicości.
Nicość.
Myślał o niej dużo. Gdy rozstał się ze swoją ostatnią dziewczyną, Nicość stała się jego muzą, przyjaciółką ocierającą łzy. Jadał z nią śniadania, zapraszał na obiady i romantyczne kolacje, po czym lądowali razem w łóżku w oparach opium. Rozkoszował się tkwieniem w jej środku, była taka ciepła, delikatna. Przede wszystkim rozumiała go, to zadziwiające, ale jakimś cudem zawsze wiedziała, co miał na myśli. Nie musiał nic tłumaczyć, a to dawało pewnego rodzaju ulgę. Z innymi tak nie było. To dziwne...
Nigdy go nie nudziła, choć wydawało mu się, iż jest tak nieobecna, iż przenika jego całego, a zarazem wprawia w stan głębokiego odrętwienia umysłu! Wiedział, że szaleństwo w jakie popadł, było niczym innym, jak zwykłą depresją, w której smutek i obojętność zaprowadziły go w środek jego własnego jestestwa, jądra ego! To niebezpieczne, gdy żyje się jak warzywko, snuje po ulicach jak poetycki duch. Czuł, że jest na skraju. Jego wyobrażenia przestały być bezcielesne i choć nie potrafił ich dotknąć, czuł ich namacalną obecność. Coraz częściej zauważał, iż sytuacja wymyka się mu z rąk, że pogrąża się i znika wewnątrz siebie. Co gorsza nie było nikogo, kto dałby mu powód by właśnie w tej chwili odłożyć żyletkę.
Spojrzał jeszcze raz na ekran... tak bardzo chciał napisać choć jeden wers. Choć właściwie po co? Kto miałby to czytać?
Żyletka wbiła się w cienką powierzchnię skóry wewnętrznej części nadgarstka. Lekki dreszcz lęku, bądź ekscytacji...nie był w stanie tego bliżej określić...rozchodzące się powoli ciepło i pulsująca w skroniach krew. Głębiej! Głębiej! Wołało ego, niczym napalona kochanka.
Lekko szczypie, mrowi, a zarazem daje uczucie zupełnego wyzwolenia... to było takie sprzeczne! Lecz jedno, co łączyło wszystkie fakty, to to, iż ogarniała go coraz większa senność.
Istny „krwiokap” wylewający się na czarną powierzchnie klawiatury, wnikający w jej litery, tworzący artystyczny nieład o szkarłatnej intensywności, wprowadzał go w podwoje Hadesu!
Otwarł oczy. Granitowe wrota stały otworem, a tuż przed jego oczami ukazała się ONA– Nicość.
W zwiewnej szacie koloru wiatru ukazującej jedynie zarysy pięknego ciała. Wyciągnęła ku niemu dłoń.
- Widzę, że moja siostra, Nadzieja, nie wiele zdziałała.- mówiła niby sama do siebie, biorąc go za ręce. - Byłeś tak we mnie zadurzony, że zupełnie jej nie widziałeś, ani nie słyszałeś, gdy szeptała Ci do ucha. Wiem, wiem... te jej „będzie lepiej, nie poddawaj się, wierze w ciebie”.. i tak w kółko. Ileż można tego słuchać i nie zwariować! Totalne mrzonki! Ale za to teraz będziesz miał dużo czasu, by stwierdzić, czy było warto.
Chwilowa jasność, szybko przerodziła się w grobowy mrok, gdy przekroczył niewidzialny próg pomiędzy życiem, a zaświatami. Nagle ocknął się! Niczym człowiek budzący się z koszmarnego snu. To, co ujrzał przed sobą przeraziło go dogłębnie. Nie tak wyobrażał sobie ulgę po śmierci.
Nicość prowadził go przed siebie w eskorcie płaczliwych okrzyków i potępionych modlitw.
Uśmiechała się po nosem tak niewinnie, a zarazem tak bardzo chytrze!
– Czy słyszałeś kiedyś, że Niebo nie przyjmuje samobójców? - żachnęła się z lekkim
sarkastycznym uśmieszkiem. - Ale nic się nie martw, my też mamy dla ciebie miły kąt... - rozpłynęła się, pozostawiając go na czarnej pustyni. To prochy straceńców usypały ten przedziwny ląd, a na którym także i jemu przyjdzie spocząć.
Pośrodku odnalazł ogromną księgę, na której klęczeli jacyś ludzie, młodsi i starsi, zupełnie nadzy. Ich oczy wydarte były przez raniący je czarny proch pustyni. Ostatkiem sił wypisywali nieistniejące słowa na kartach woluminu.
Podszedł do jednego z nich. Mężczyzna spojrzał na niego mrocznymi oczodołami i podał
metalowe ptasie pióro. Młodzieniec począł pisać, lecz nie widział żadnych efektów. Dopiero po chwili zauważył, że mężczyzna obok, co chwilę wbijał owe pióro w swoje ciało.
– Radzę ci pisać szybko – wyszeptał jednym tchem. - Nicość nie będzie czekała, aż
skończysz poemat o swoim odejściu, a przecież powodów było tak wiele. Żal, który zjadał cię tam, będzie to robił nadal jeśli go z siebie nie wypuścisz. Nicość nie lubi, gdy jest się cielesnym, a przecież chyba chcesz z nią zostać na zawsze. Jest taka piękna!
W tym momencie zrozumiał, iż nie było już odwrotu. Pojął pewne rzeczy za późno. Został oszukany bajkami o rozkoszy spokoju, zmamiony obłudnym pięknem Nicości, która okazała się pożeraczem strapionych dusz.
Począł szybko pisać, czuł, że znów zasypia i ogarnia go dziwny chłód. Ktoś krzyczał nad nim, wprost do jego ucha! Otwarł zmęczone powieki. Z początku wydawały się jak z kamienia!
Złote włosy dziewczyny spływały po jego torsie. Jej gładkie policzki lepiły się od łez wstrząsając jego ciałem raz po raz.
– Co się dzieje? - mruknął lekko przez nos. - Kim jesteś?
– To ja Nadia. Proszę nigdy we mnie nie wątp, nie odrzucaj, bo ja zawsze będę z tobą.
– Nadia?..Nadia..czyli Nadzieja... - teraz już wszystko zrozumiał.

wtorek, 13 lipca 2010

Spadany


- Na mnie pora. Będę spadał.
- He?! Już chcesz lecieć?!
- No tak. Jest późno.
- Zobaczymy się jutro?
Kamil jednak nie odpowiedział. Dopił tylko na wpół wystygniętą herbatę, skradł dziewczyny buzię do pocałunku na pożegnanie, po czym smętnie powłóczył się w stronę wyjścia. Zamek zatrzeszczał i chłopak prawie jak co dzień znalazł się na klatce schodowej „swoich cycków” – tak nazywał Marysię w towarzystwie osiedlowych kumpli. Tyle tylko, że zamiast zwlec się na dół, zaczął wdrapywać się wyżej i wyżej, aż trafił na dach. Z głową w chmurach Kamil stanął na gzymsie i obserwował jak wiatr huśta pochmurnym światem, a markotne myśli ludzi rozpłakują się w listopadowym syfie uwiędłych liści, zwichrzonych drzew i bezdennych kałuż. Jedenaście pięter nad ziemią wszystko wydaje się jakieś inne, jakieś nierealne. Przechylił się więc. Zaczął spadać, a czas znikł. Czuł chłód pędzącego powietrza i strach, jaki odczuwa się na myśl o nieodwracalnym końcu. Tuż przed ziemią, zamiast rozbić myśli na tysiąc kawałków…
Otworzył oczy. Była noc i był w łóżku. Niechętnie spojrzał na zegarek - grubo po jedenastej. Kamil z niedowierzaniem usiadł i kurczowo zacisnął pięści wokół pościeli. W drzwiach zobaczył ubraną Marysię.
- Jest późno i nie chciałam Cię budzić. Na mnie już pora. Będę spadać.

środa, 7 lipca 2010

Antyrandka



"Show me, show me, show me how you do that trick 
The one that makes me scream" she said 
"The one that makes me laugh" she said 
And threw her arms around my neck... 
THE CURE - JUST LIKE HEAVEN

Jutro - co włożysz na siebie? Jak upniesz włosy? Pomalujesz usta? O jakim zapachu użyjesz balsamu do ciała? Włożysz w ogóle bieliznę? Czarną? Czerwoną? A stanik? Będzie potrzebny? Pocałujesz mnie? Czy zaczekasz i będziesz wstrzymywać się do ostatnich chwil? Zostaniesz do późna? Może na całą noc? Tak, maleńka, tym razem nasza antyrandka nieco się przeciągnie. Mam coś szczególnego dla mojej szczególnej dziewczynki. Choć nie wiem, czy spodoba się to Twojemu nadopiekuńczemu ojcu. Wpierw jak zawsze będzie się zamyślał spoglądając nerwowo na zegarek, dlaczego jeszcze nie wróciłaś. Później zacznie do Ciebie dzwonić; raz, drugi, piąty… A gdy nie będziesz odbierać, rozmruczy się i mój telefon do rytmu kawałka The Cure. I ja też nie odbiorę, bo… lubię złościć tego starego zrzędę. Za kilkanaście minut jednak oddzwonię i uspokoję go, że jak zawsze odprowadziłem Cię na autobus, a on jak zawsze obojętnym głosem pożegna mnie. Tymczasem porwę Ci włosy i ugotuję w słonawej na 2 łyżki wodzie z mlekiem. Oliwkowe oczy starannie wydłubię i nabiję na wykałaczki. Przyprawię zmielonym na brokat sercem. Myślę, że będą świetnie wyglądać w drinkach ulanych z Twoich słodko - gorzkich łez rozpaczy. Sos z torebki byłby zbyt prostacki, więc może, kochanie, dasz jeszcze coś od siebie? Coś, co będzie dobrze komponować się z Twoimi malinowymi sutkami i zaślinionymi ząbkami, które boleśnie powyrywam z wprawą emerytowanego stomatologa. Najdroższa, zapraszam Cię na obiad, który sama przygotujesz. Bez różnicy co to będzie, lub, czy w ogóle cokolwiek będzie. W końcu Ciebie mam na deser…