poniedziałek, 15 lutego 2010

RENOLD

Ciemność okalała mnie całego. Niczym nieprzerwana nicość, która odbierała wole istnienia. W gruncie rzeczy zapomniałem już, co to znaczy być wolnym, a kolejne dni przynosiły tylko zobojętnienie i...i nic, kompletnie nic. Nie czułem w sobie wiele życia, choć ono zdawało się pulsować we mnie dość znacznie. Nie wiem skąd moje serce brało na to siły.
Nie liczyłem dni. Było to zbyteczne, gdyż i tak wszystkie wydawały się takie same.
I teraz znów trzask drzwi.
Plandeka uniosła się, a w moich oczach zaistniał drobny, wręcz niewinny refleks światła przytłumionej żarówki.
Moja klatka była niewielka, zaledwie mogłem rozprostować nogi. Zdawała się nawet dość przytulna, wyścielona sianem i szmatami. Ja sam, odziany byłem zawsze w to samo. W prawdzie wypuszczano mnie do latryny na załatwienie swoich potrzeb, ale i tak czułem, że najwyraźniej w świecie śmierdzę! Pomimo, iż tak naprawdę nikt nie miałby na to zwrócić uwagi, mnie samemu bardzo to przeszkadzało.
Spojrzałem na jego twarz zza krat mojego legowiska. Krople krwi, niczym łzy spływały po jego policzkach. Nie sądzę, że kiedykolwiek potrafił naprawdę płakać, a będąc szczerym, nigdy nie widziałem go w takim stanie. Zdawał się zupełnie kamienny, wręcz nierealny, jak na człowieka, który tyle w życiu przeszedł. Przez te niezliczone dni poznałem jego historię dość dokładnie. Wydawało się być zupełnie ironicznym położenie jego i mnie samego. Jedno małe poddasze, dwie dusze zagubione gdzieś w swoich małych światach z pogranicza okrucieństwa i błogiej nierealności.
Powiodłem oczami po nim. Przechadzał się powoli po naszym pokoju. Ściany były zdarte do żywego tynku, który niczym w agonii wołał o choć odrobinę farby. Wszystko wydawało się takie szare, że aż przytłaczało.
Zrzucił z barków parciany worek. Nigdy go nie zawiązywał i znów musiałem patrzyć jak pokryte szkarłatem głowy turlają się jedna po drugiej w zagłębienie wokół mojej klatki. Martwe oczy spojrzały na mnie z wyrazem bezkresnego strachu. Nie zrobiło to na mnie najmniejszego wrażenia. Ot! Kolejny biedak, który znalazł się w złym miejscu i czasie. Byłem do tego zbytnio przyzwyczajony!
Renold, bo tak go nazywałem, wychodził z naszego „ przytulnego” pokoju w środku nocy, a tuż nad ranem zawsze pojawiał się z wyładowanym po brzegi workiem.
Pozbierał te kilka śmiesznie rozćwiartowanych osóbek i położył na stole. Zapewne każdemu wydawałoby się, że teraz powinien, niczym w przerażających horrorach, odzierać owe głowy ze skóry, wyłupywać oczy, a najlepiej spuścić się z dzikim krzykiem wprost do oczodołów. Nie, on mimo wszystko, nie był bestialski. Nie był po prostu maniakalnym mordercą, zboczonym skurwysynem, zabijającym młode, niczego nie świadome laseczki. On zwyczajnie siedział przy tym stole i wpatrywał się w szklane, nieruchome oczy swoich ofiar. Nienawidził ich! Za każdym razem gdy na nie spoglądał na jego twarzy ukazywał się pewien niezrozumiały grymas.
Wiedziałem, co czuje. A raczej zostałem o tym poinformowany. Mało kiedy się odzywał, ale czasem zdarzało mu się powiedzieć kilka słów. Choć muszę przyznać, że nieraz naprawdę się nakręcał, paplał godzinami, lecz były to rzadkie chwile. Spowiadał mi się z całego życia. A w zasadzie tylko z jego istotnego szczegółu. Zdarzenia sprzed 20 laty. Pamiętałem każde słowo tak, jak gdyby wypowiadał je w tej chwili.
Powoli nawlekł nitkę na igłę. Sprawnie przebił jedną z powiek trupa i zaszył razem z drugą. To samo wykonał na drugim oku. I tak następna głowa, i następna, i następna...Niekończący się proceder. Nie chciał by na niego spoglądały. Gdy skończył, wytarł głowy z krwi i ustawił wszystkie na rozległych półkach, które okalały ściany pomieszczenia. Cóż to była za kolekcja!
Spojrzał na mnie. Widziałem w jego oczach niemoc i pierwszy raz szczerze się przeraziłem. Zawsze był w nich taki spokój, opanowanie. Teraz patrzył na mnie inaczej. Coś się święciło!
Tuż za nim lekko kołysał się przybrudzony topór. Renold podszedł do mnie i zawisnął nad kratami całym sobą. Był wielki! Gruby i niesamowicie odrażający. Otwarł klatkę i jednym ruchem ręki wyciągnął mnie za fraki. Zawisłem tuż przed jego twarzą. Stęchły smród oddechu omiótł mnie całego. Zrobiło mi się niedobrze, czułem, że zaraz zwymiotuję, ale strach nie pozwalał mi na nagły atak torsji.
Zawsze powtarzał mi, że przypominam mu jego samego z lat dziecięcych. Byłem ostoją jego normalności, jakimś złączem z realnym światem. Zawdzięczałem temu swoje życie i spokój w drucianej klatce, ale teraz...teraz wydawało się wszystko zmieniać. Nie miałem pojęcia, co sprawiło, że nagle spoglądał na mnie z odrazą, jakby nienawidził sam siebie.
Było mi go żal, kiedyś na pewno musiał być kimś wspaniałym. Gdyby nie to jedno wydarzenie, gdyby nie ta noc, kiedy jakiś gość bezczelnie zamordował jego rodziców. Gdyby nie to, na pewno byłby wartościowym człowiekiem. Niestety historia jego życia miała się zrodzić zupełnie inną, a tamten gość namalował ją odcieniami bólu, aby już na zawsze wypełnić ten obraz ciepłem kapiącej krwi spod jego siekiery.
Nagle zorientowałem się, że nie czuje już nic, tylko narastający chłód i zdrętwienie. Jakież było moje zaskoczenie, gdy spostrzegłem własne ciało odseparowane ode mnie i leżące gdzieś obok klatki, podczas gdy moje oczy znajdowały się wraz z głową pośród innych, niemych głów. Nie przeszkadzała mi ich małomowność, bo sam byłem niemową, może dlatego mnie tak lubił. Nie pieprzyłem mu nad głową.
Kiedy to wszystko się stało? Nie miałem pojęcia, ale nic się już nie liczyło. Wraz ze mną odszedł także sam Renold. Przez ułamek ostatniej świadomej sekundy, widziałem jak podrzynał sobie gardło. Ręka mu nawet nie zadrżała. Wiedziałem, że kiedyś z tym skończy, że go to przerośnie. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że stanie się to tak szybko...tuż z dwudziestą rocznicą śmierci jego rodziców.
I tak też stałem się tylko niemym dowodem jego jestestwa, jego zwyrodniałych zbrodni... i oblicza skrzywdzonego tragedią dziecka w ciele dorosłego mężczyzny...prawdziwego oblicza, którego nikt już nigdy nie pozna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz