poniedziałek, 3 maja 2010

POST MORTEM


Oczy…
Otwarłem je. Szybko i ze zdecydowaniem! Ciemność okalała mnie zewsząd, niczym jedna mazista masa. Spływała na me odsłonięte gałki oczu. Oczu, które zasnute mrokiem bardziej czuły, niż widziały, co znajdowało się wokół.

Chłód…
To było drugie, co przyszło mi na myśl. Szybko ogarnął mnie swoimi ramionami i przesiąknął do najgłębszych cząstek mnie samego. Wydawało się to nowym doznaniem, bo przedtem okalała mnie tylko błoga nieświadomość.

Sen…
Jakże zbawiennym bywał sen!
Chciałem śnić, bo to, co zastałem w realności było tak obce! Choć, na Boga! Mógłbym przysiąc, że tak prawdziwe, że aż zupełnie fantazyjnie nierealne!

Ciało…
Moje ciało wydawało się jakąś psychodeliczna pułapką…więzieniem tego, co dusiło się i wrzeszczało w jej wnętrzu! Dotykałem wszystkich jego członków, choć żaden nie zdawał się być moim własnym. Tak odległy byłem od czucia!

Umysł…
On pozostawił tylko kilka przelatujących, kalejdoskopowych obrazów, które rozmywały się w tafli zapomnienia. Czarno-białe, groteskowe i bezdźwięczne, niczym film kina niemego.

Słuch…
Owszem on też pozostał. Wypełniony przerażająca ciszą, mącona raz po raz donośnym krzykiem mych własnych myśli i chrobotaniem…do końca nie wiedziałem, co mogło taki dźwięk wydawać. Zapewne tylko moja wyobraźnia skazana na…

Samotność…
Czas stanął w miejscu, a jego ramy wydawały się utopijne, niczym brwi Mona Lisy w dziele Leonarda. Tak jak i one, czas dla mnie był czymś, co być może kiedyś istniało, ale wyparowało z…czasem. Było to stwierdzeniem zupełnie prostackim, aczkolwiek bardziej lotnie ująć tego nie potrafiłem.
Podwziołem za to myśl - obudzić umysł i wszystkie inne części mego ciała… i powstać.

Ból…
Zawirował w mej czaszce do dna meandrów mózgu. Nie było gwiazd, dzwonów, tylko ból. Dość metafizyczny, bo czułem go bardziej w swoim wnętrzu, niż ciele. Opadłem znów na dno. Coś mówiło mi, że sprawy potoczyły się przeciwko mnie. Wyciągnąłem ręce w górę.

Dotyk…
Spróchniała powierzchnia szorstko gładziła me dłonie. Jakaś wewnętrzna furia obudziła we mnie poczucie ucieczki. Począłem uderzać i skrobać, to co było nade mną, a krew pieczołowicie oblała mi twarz. W ciemności jej słodkawo-gorzki smak spływał do mych warg, niczym wino ostatniej wieczerzy.

Koniec…
On był zaiste ostatnią wieczerzą, a chlebem powszednim stałem się ja. Pokarmem dla całej rzeszy maleńkich, obleśnych robaczków i innych cmentarnych stworów, które uparcie drążyły swą drogę ku mnie. Ah tak! Chrobotanie! Walczyły by dostać smakowity kawałek mnie zamkniętego w prostokącie śmierci. W eleganckim garniturze, którego nie powstydziłby się żaden makler z Wall Street, butach od Gucciego i bezimiennym krawacie na każdą okazję…

Wieczność…
A mówili, że po śmierci nic już nie będzie mnie obchodziło!

1 komentarz:

  1. Na takie rzeczy zwykłem mawiać: ZAJEBISTE! Świetny tekst! Gratulację!

    OdpowiedzUsuń